Określeniem, które pasuje do "John from Cincinatti" jak ulał, jest: dziwadło. Niestety, bynajmniej
nie w pozytywnym sensie. Wręcz przeciwnie: ta produkcja HBO sprawia wrażenie, jakby twórcy
mieli mglisty zarys pomysłu na serial i z takim oto przygotowaniem przystąpili do kręcenia. Nic tu
się przysłowiowej kupy nie trzyma: przed naszymi oczami paraduje galeria okrutnie irytujących,
wykoncypowanych do cna postaci, które plotą głupstwa, miotają się, ciskają, lewitują i Bóg
wie, co jeszcze. Czemu? Jakiej sprawie ma to służyć? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sami
autorzy nie byli tego pewni. Stwierdzili po prostu, że wystarczy przedstawić widzowi grupę - w
zamierzeniu sympatycznych - ekscentryków, dodać do tego Słońce Kalifornii i surfing (a ja, głupi, dałem się nabrać), a reszta sama się
zrobi. Zrobił się zamiast tego bezwstydny smęt, klimatem przypominający familijne gównienka w
rodzaju "7th heaven". Z tą różnicą, że "John" w założeniu miał być chyba skierowany do dorosłego
widza: no bo przecież przeklinają, no bo jest gwiazdka porno, narkotyki itd., itp. Z drugiej strony mamy
jednak natrętne nawiązania do chrzescijańskiej symboliki, miejscami tak prostackie, że sam Jezus by ich
opluł i jeszcze dołożył z buta. Ponownie pojawia się pytanie: po co? Odpowiedź (uwaga, werble):
nie wiadomo! Tak jak nie wiadomo po co przez bite dziesięć odcinków musimy oglądać jakiegoś
opóźnionego w rozwoju potencjalnego zboczeńca, który powtarza wszystko, co się do niego
powie, chromoli jakieś bzdury o swoim "Ojcu", przetykane tu i ówdzie mądrościami o wzwodzie i oddawaniu kału. Dodajmy do
tego jeszcze żal z powodu udziału zespołu znanych twarzy, które najwyraźniej zostały zmuszone
do udziału w całym projekcie skrajną biedą (żeby tak zohydzić taką babkę z klasą, jaką jest De
Mornay - oj panowie!), a otrzymamy (niemal) pełen obraz "Johna z Cincinatti". Jeśli więc zastanawiacie się, czy
nie wejść na tę drogę cierniami usłaną, to przestrzegam Was, biedne duszyczki: wyobraźcie
sobie, że "Szamanka" to dziesięciogodzinny serial, tylko, że brakuje rzygania i śmiesznych scen
seksu, bo reżyserię przejął od Żuławskiego jakiś natchniony baptysta czy inny niedorobiony
neofita z dobrym słowem dla każdego w gaciach. Z daleka! Męka pańska to przy tym dobranocka.